istria
Jeździliśmy palcem (kursorem) po mapie (Google) i padło na Istrię. Piękną i często niedocenianą krainę Chorwacji, którą zwykle turyści omijają w drodze na upalne południe. My jakoś podskórnie wiedzieliśmy, że to miejsce, w którym będzie nam dobrze i przeczucie nas nie zawiodło. Istria jest jak Toskania, ale wciąż dzika, swojska i wolna. Taka przynajmniej jawiła nam się poza sezonem i w częściowo deszczowej aurze. Ruszyliśmy do niej bez planu, bez zarezerwowanego noclegu i zupełnie spontanicznie. To dało nam swobodę i poczucie, że dając się ponieść losowi, ruszamy po nową przygodę.
Lokum nie szukaliśmy długo. Osiedliśmy u pierwszych (wspaniałych) gospodarzy w maleńkim miasteczku Peroj, tuż obok Puli. Z naszego ogrodu widzieliśmy kawałek morza, a cień dawały nam figowce oraz drzewo oliwne, którego niedojrzałe owoce, były najlepszą zabawką i trofeum Leny. Następnego dnia po przyjeździe i słonecznym zapoznaniu z plażą, przywitał nas deszcz i wiatr. Prognozy na kolejne dni nie napawały optymizmem, za co miałam ochotę obrazić się na cały świat. Trzeba było jednak stawić temu czoła i zmienić szyk naszych wakacji. Postanowiliśmy zwiedzić wszystko podczas chłodniejszych dni, by potem cieszyć się już tylko relaksem na plaży. I znów przekonałam się, że los całkiem nieźle nami kieruje, bo te dni w drodze były naprawdę wspaniałe.
Nasz pierwszy cel to Pula, która przywitała nas długotrwałym i intensywnym deszczem. Musieliśmy schronić się w maleńkiej kawiarni i czekać. A potem zwiedzaliśmy to brzydko – ładne miasto omijając kałuże i szukając ciekawych zakątków. W Puli, która jest największym miastem na półwyspie, można przechadzać się wąskimi uliczkami, zobaczyć ogromną arenę (która swego czasu była źródłem budulca dla miasta), obserwować panoramę ze wzgórza, kupić świeże ryby i owoce morza w secesyjnej hali targowej. Kto mnie zna, ten wie, że ja lubię kiedy jest brzydko i kontrastowo. Odrapane ściany, metalowe żurawie stoczni w połączeniu z architekturą rodem z Włoch oraz późno socrealistycznymi smaczkami, z odrobiną ciekawej wibracji tego miasta, sprawiły że poczułam do Puli sympatię, choć nie jest to moje ulubione miejsce na świecie. Na koniec dnia, w nagrodę za wytrwałość, dostaliśmy w prezencie piękny zachód słońca.
Kolejnego dnia znów wilgoć i chłód. Postanowiliśmy podążyć wgłąb półwyspu i odkryć maleńkie miasteczka, o których czytałam w internetowych przewodnikach. Już sama droga dostarczyła nam wspaniałych doznań. Motovum i Grožnjan to małe grody osadzone na wzgórzach. Otaczają je doliny i wzniesienia wręcz pulsujące od zieleni gęstych lasów, stoków z winem i pól uprawnych. Nie mogłam się napatrzeć na tę oddychającą zieleń, której było po daleki horyzont. Bez końca. Pachnące i chłodne powietrze wypełniało płuca po brzegi, wtłaczając spokój. Motovum wydawało się odrobinę bardziej turystycznym miejscem. Na nasze szczęście padał deszcz, dlatego mieliśmy nieliczne towarzystwo, ale sama infrastruktura wskazywała na obecność dużej ilości zwiedzających w okresie letnim.
Grožnjan zdobyło moje serce. To miasto artystów. Za każdym rogiem czeka otwarta pracownia z różnorodnym rękodziełem. W powietrzu unosił się przepyszny zapach jedzenia, z zaledwie dwóch funkcjonujących restauracji. W oknach i za otwartymi drzwiami maleńkich i ciemnych mieszkanek w kamieniczkach, mieszkańcy. Jedzą akurat obiad, bawią się z dziećmi lub tworzą kolejne dzieło do swojej maleńkiej galerii. Na miękkiej i wilgotnej trawie leżały przejrzałe figi. Na każdym kroku czekały zupełnie puste zakątki tylko dla nas.
Dzień zakończyliśmy w Poreču. To jeden z największych ośrodków turystycznych, ale ma swój urok. Udało nam się znaleźć w nim kilka ciekawych i zacisznych miejsc. Zwiedzanie nie nastawione na zaliczenie wszelkich zabytków pozwala na zupełny luz i powolne oswajanie nowego miejsca. Ja za każdym razem szukam „tego czegoś”, obserwuję mieszkańców, szukam światła. Prawie wszędzie potrafię odnaleźć coś co mnie zachwyci. Zazwyczaj to bardzo proste i wydawałoby się, że oczywiste sceny, ale czy każdy je dostrzega? Ta pozornie zwyczajna codzienność pociąga mnie najbardziej.
Kolejny dzień, i znów odkrywanie nowych miejsc. Vrsar już zawsze kojarzyć mi się będzie z intensywnym słońcem, granatowo – turkusowym morzem, bielą jachtów i uliczek. Nigdy nie byłam na Lazurowym Wybrzeżu, ale czułam się jak na spacerze w Saint Tropez. Vrsar to miasteczko od którego bije swego rodzaju elegancja i klasa połączone z wakacyjną lekkością.
Rovinj to to feeria kolorów i doznań. Przepiękne miasto, perełka. Tam czułam się zupełnie jak we Włoszech (a ja Włochy kocham) i to nie tylko za sprawą jednej z najlepszych pizz (polecamy pizzę od Serge’a). Kolorowe kamieniczki pięknie odbijają światło, fale delikatnie rozbijają się o brzeg, koty czają się na mewy, choć nie wiedzą, że w tym pojedynku raczej nie mają szans. No i ta nasza Mała, szczęśliwa wśród napotykanych co krok psów i kotów, umazana czekoladowymi lodami. Chyba nie muszę więcej pisać o tym jak dobre było to popołudnie?
Pozostałą część wyjazdu spędziliśmy w towarzystwie morza, ogrzewani promieniami słońca. Wydłubywaliśmy muszle spomiędzy białych kamieni, obserwowaliśmy przypływy i odpływy, czytaliśmy książki. “Zjedliśmy” wiadra zup z wody morskiej i żwiru przygotowanych przez naszą córkę.
Było jeszcze jedno miejsce. Ale o nim jest osobna opowieść.
P.S. Dziękuję mojemu mężowi Szymonowi za to, że wiele razy chwycił za aparat i pomógł mi zatrzymać wspomnienia z tego wyjazdu. Miło jest widnieć w rodzinnym albumie.